Język żyrafy, język szakala – cz. III
Ostatnia część cyklu poświęconego koncepcji „porozumiewania bez przemocy” – stylu komunikowania, który pozwala prowadzić nieprzemocowy dialog w trudnych sytuacjach.
Większość ludzi posługuje się na co dzień „językiem szakala”, co niekoniecznie płynie z ich złej woli, ale często ze zwyczajnej nieświadomości i określonych, bezrefleksyjnie przyjętych od otoczenia zwyczajów komunikacyjnych, przekształconych następnie w osobiste, nie zawsze uświadomione nawyki. Jak więc rozmawiać w języku „żyrafy”, gdy tylko jedna strona to potrafi, druga zaś używa „języka szakala”?
Jest to możliwe dzięki temu, że osoba kompetentna może nie tylko mówić, ale także słuchać w „języku żyrafy” tego, co jest wypowiadane w „języku szakala”.
Uszy żyrafy
Mówiąc obrazowo, oprócz „języka żyrafy” można też założyć „uszy żyrafy”, dzięki którym możliwe jest niejako „przekładanie” słyszanych komunikatów z jednego „języka” na drugi. Jeśli więc ktoś słucha „uszami żyrafy”, to już „nie słyszy” ocen, interpretacji i oskarżeń, lecz emocje i potrzeby rozmówcy. Jak to możliwe?
Oczywiście, nie chodzi tu o magiczną sztuczkę – nie przypadkiem wzięto w cudzysłów ostatnie słowa. Bo w gruncie rzeczy słyszy, ale oprócz tego, co słyszy jest jeszcze to, co wie. Przede wszystkim to, czego wcześniej dowiedział się o sobie samym: że pod językiem oskarżeń kryją się jakieś konkretne emocje, np. z kręgu złości (choć nie tylko i niekoniecznie). Jeśli zaś już wiem, że jego oskarżenia czy atak są wyrazem złości, to jestem w stanie świadomie koncentrować się przede wszystkim na emocjach, ukrytych pod warstwą napaści i ocen, nie tylko na owych ocenach.
W taki sam sposób mogę potraktować potrzeby, o których wiem, że są rzeczywistym źródłem moich emocji. Są one – patrząc z drugiej strony – wskaźnikiem stanu moich potrzeb.
Empatia od strony praktycznej
Pojawia się jednak teraz pytanie: skąd mogę wiedzieć na pewno, jakie dokładnie emocje i potrzeby przeżywa mój rozmówca? Czy istnieje jakiś niezawodny sposób określania tego? Jestem przecież w znacznie trudniejszej sytuacji niż wtedy, gdy określam własne emocje i potrzeby. A przecież nawet to nie jest wcale łatwe, chociaż mam bezpośredni dostęp do swoich odczuć. Dodajmy – tylko i wyłącznie do swoich, nie mam zaś bezpośredniego dostępu do cudzych, wewnętrznych przeżyć. Ale z tego nie wynika, że nigdy nic nie mogę o tym wiedzieć. Jest jednak tylko jeden na to sposób: mogę wiedzieć tylko to, co rozmówca zechce mi na ten temat powiedzieć. Ale czy nie mogę się tego przynajmniej domyślać? Owszem, byle pamiętać, że domysły nie są wiedzą, lecz jedynie moimi przypuszczeniami, hipotezami, wyobrażeniami – na temat odczuć czy przeżyć mojego rozmówcy. Na szczęście hipotezy mogą przekształcić się w wiedzę, pod jednym warunkiem – jeśli zostaną sprawdzone i potwierdzone. Więc jeśli tak, to uzyskuję komplet narzędzi do rozumienia emocji i potrzeb partnera: ja mogę formułować przypuszczenia – próbować „odgadywać” jego emocje i potrzeby, on zaś może potwierdzać ich trafność bądź zaprzeczać. I bez względu na to co zrobi, przybliżamy się do wiedzy o stanie faktycznym.
Zilustrujmy przykładem to, co zostało powiedziane. Jeśli więc rozmówca mówi do nas coś nieprzyjemnego – a może tak postąpić nawet gdy wcześniej usłyszał komunikat sformułowany przez nas „w języku żyrafy” – to w warstwie bezpośredniej usłyszymy np.: „sam sobie załóż słuchawki”, albo: „a ja lubię słuchać głośno”. Takie komunikaty to typowe przykłady „języka szakala”.
Gdy rozmówca nie ma kompetencji żyrafy
Odnotujmy więc przy okazji, że używanie przez nas „języka żyrafy” ani nie chroni nas przed stosowaniem przez rozmówcę „języka szakala”, ani też – co za tym idzie – nie zapewnia automatycznie „symetrii” porozumiewania się w „języku żyrafy” przez obie strony. Odwrotnie – znacznie bardziej prawdopodobne jest to, że większość rozmówców nawet nie zauważy naszych komunikacyjnych starań i pozostanie przy swoim stylu porozumiewania się. Może być jeszcze i tak, że mój – nowy w stosunku do poprzedniego – styl komunikowania się, zostanie przez słuchacza – zwłaszcza takiego, który mnie zna i jest w stanie zauważyć ewentualną zmianę – uznany za dziwaczny i śmieszny. I zamiast z pochwałą czy uznaniem spotkam się z dodatkową krytyką, ironią czy nawet agresją („co ty mi tu wyjeżdżasz z jakimiś psychologicznymi formułkami”, albo: „widzę, że cię na tym kursie nauczyli jakichś sztuczek słownych. Mnie nie zaimponujesz ani na to nie weźmiesz!”). W takich właśnie, czy podobnych, sytuacjach niektórzy ogłosiliby swoją bezradność i uznali, że nie mają już większego wpływu na dalszy przebieg rozmowy. Albo, co gorsza, mogliby stwierdzić, że w tej sytuacji nie pozostaje im nic innego, jak wrócić do starych, sprawdzonych metod, i odpowiedzieć rozmówcy w podobnym stylu, tzn. w „języku szakala”. Ale zdaniem Rosenberga nie ma wcale takiej konieczności, a nasza komunikacja może nadal konsekwentnie trzymać się ram NVC. W jaki sposób? Otóż dzięki temu, że to nie od rozmówcy zależy, jaki styl wybieram, lecz ode mnie. I to nadal ja – nie on – decyduję, czy rezygnuję z „języka żyrafy”, czy nie. Ale żeby tak było, muszę mieć jakiś pomysł na to, co to znaczy utrzymać ten język, nawet wtedy, gdy rozmówca mnie w tym nie wspiera.
Dialog – to nie dwa monologi
I jeszcze jedna, bardzo ważna kwestia: jak zadbać o to, by nasza rozmowa była dialogiem, nie zaś dwoma niezależnymi monologami, które tylko zewnętrznie przypominają dialog. W gruncie rzeczy rozmówcy nie odnoszą się nawzajem do swoich wypowiedzi, lecz jedynie wypowiadają „swoje”. Pomysłem na to, aby zaistniał dialog także wtedy, gdy jeden z rozmówców o to nie dba, jest po prostu… wspieranie go, pomaganie mu, a wręcz, w pewnym sensie, jakby nawet wyręczanie go – przynajmniej w pewnej mierze – w przekładaniu jego „języka szakala” na „język żyrafy”. Wracając do naszych podanych przykładów – zamiast od razu reagować na nieprzyjemne wypowiedzi rozmówcy (czyli: „gdy ty… to wtedy ja… ponieważ…” itd.), mogę najpierw okazać mu empatię, tzn. spróbować określić jego – nie moje – uczucia i potrzeby. W jaki sposób? Wysuwając przypuszczenia co do jego uczuć i potrzeb i oczekując następnie ich potwierdzenia (lub zaprzeczenia). Jak to mogłoby wyglądać w praktyce?
Mogę zadać rozmówcy pytanie: „Czy mówisz tak (żebym sam sobie założył słuchawki) dlatego, że czujesz złość, bo chciałbyś sam decydować o tym, jak głośno gra muzyka? (albo: „…ponieważ zależy ci na tym, by się zrelaksować?” itp.). Czy nie rozpoznajemy tutaj znanej nam procedury NVC? Oczywiście, że są to te same wątki, które najpierw poznaliśmy w odniesieniu do siebie samych, ale przecież stosują się one do każdego – również do naszego rozmówcy. To oczywiście tylko przykłady, których mogłoby być więcej – bo nawet w na pozór identycznych sytuacjach różni ludzie mogą mieć różne potrzeby, ukryte pod powierzchnią emocji i zachowań. Ba, także ta sama osoba w kilku kolejnych, na pozór identycznych sytuacjach, może kierować się innymi potrzebami, a w ślad za nimi przeżywać inne emocje i prezentować inne zachowania, a przez to także różne wypowiedzi. Tak więc w takich sytuacjach rzeczywiście – w początkowym momencie – jesteśmy skazani na domysły. Ale na szczęście decydujący głos w swoich sprawach ma nasz rozmówca. Ważne, że nie musimy być bierni.
Edukowanie rozmówcy
Nasza interwencja – w postaci kierowanego do niego pytania (o jego uczucia i emocje) – służy więc zarówno jemu, jak i nam. Bo nie tylko sprawiamy, że rozmowa nie ulega zablokowaniu, lecz toczy się dalej, i to w postaci dialogu nie zaś tylko dwóch monologów. I nie tylko dowiadujemy się dzięki temu czegoś o naszym rozmówcy, ale – co ciekawe – również on dowiaduje się czegoś o… sobie samym. A przy tej okazji poznaje również zasady komunikowania się według „języka serca” i to od razu poprzez praktykę.
Wystarczy zatem, że tylko jeden rozmówca stosuje „język żyrafy”, i już jest możliwa nie tylko jednostronna komunikacja w tym języku, ale prawdziwy dialog. Może on zaistnieć dzięki temu, że ten z rozmówców, który posiada odpowiednie kompetencje, używa ich nie tylko w swojej sprawie, ale także w sprawie partnera. Przy okazji widać, że udzielana mu pomoc służy wtórnie także i mnie samemu, bowiem dzięki temu stwarzam warunki do uzyskania porozumienia. Założenie bowiem jest takie: jeśli zarówno ty jak i ja poznamy nawzajem swoje potrzeby, to wtedy łatwiej będzie znaleźć takie rozwiązanie, które uwzględnia potrzeby obu stron w możliwie największym stopniu.
Gdy więc już uda nam się owe potrzeby określić, to wtedy możemy wspólnie zająć się szukaniem odpowiedzi na pytanie: „co zrobić, albo jak to zrobić, aby zarówno twoje, jak i moje potrzeby (te wcześniej przez nas odnalezione i wyartykułowane) zostały zaspokojone w stopniu, który uznamy za możliwy do przyjęcia.
Publikacja pierwotna: miesięcznik „Remedium” nr 9/2013.